Wspomnienia mieszkanki Kaczor w "Roczniku Skrzatuskim"
Relacja Haliny Mikołajczuk: "Skrzatusz w mojej pamięci"
W „Roczniku Skrzatuskim”, t. VIII 2020, ukazał się artykuł Marka Fijałkowskiego „Skrzatusz w mojej pamięci – lata 1940–1944. Relacja Haliny Mikołajczuk”.
Halina Mikołajczuk, z domu Martenka (ur. 1932, zm. 2019) była mieszkanką Kaczor. Jej relacja została spisana w 2019 r.?
„Rocznik Skrzatuski” jest inicjatywą powstałą w Roku Skrzatuskim z okazji 25-lecia koronacji Piety Skrzatuskiej. Honorowy patronat nad wydawnictwem objęła Kolegiacka Kapituła Pilska, która w swoich statutach zobowiazała się do dbania i rozsławiania skrzatuskiej Maryi i Jej sanktuarium. Periodyk ten redagowany przez Bibliotekę Wyższego Seminarium Duchownego w Koszalinie ukazuje się od 2013 roku jako rocznik. Redaktorem rocznika jest ks. dr Tadeusz Ceynowa.
Marek Fijałkowski
SKRZATUSZ W MOJEJ PAMIĘCI – LATA 1940-1944
RELACJA HALINY MIKOŁAJCZUK
Urodziłam się 17 czerwca 1932 r. w Kaczorach. Moimi rodzicami byli Paweł Martenka i Helena z domu Tetzlaff. Ojciec pochodził z Morzewa i po ślubie z mamą prowadził 10-hektarowe gospodarstwo rolne. Był prezesem spółdzielni mleczarskiej, a ponieważ działał także aktywnie na niwie społecznej, w latach 30. powierzono mu funkcję wójta. Ojciec był drugim wójtem w historii gminy Kaczory, funkcję tę pełnił od polowy lat 30. do 1939 r. Pierwszym wójtem był Walenty Dumke. W Kaczorach mieszkaliśmy w piątkę — z babcią Teresą Tetzlaff i moim bratem Edmundem przy ulicy Górnej 13.Tego domu już nie ma.
Kaczory leżały na granicy polsko-niemieckiej. W pobliskim Żabostowie znajdował się Komisariat Straży Granicznej. 1 września 1939 r. miałam iść do szkoły, lecz tego dnia wybuchła wojna. Chociaż opracowania polskie wspominają o ataku Niemców na komisariat 1 wrzesnia, ja żadnych strzałów nie słyszałam, a z relacji mieszkańców Kaczor wiem, że strażnicy graniczni opuścili placówkę i wycofali się za Noteć.
W nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 r. mój ojciec udał się motocyklem do siedziby wójtostwa i tam spalił najważniejsze dokumenty gminy. Nad ranem, gdy zauważył nadciągających Niemców w mundurach Wehrmachtu, przerwał palenie, zbiegł po schodach i odjechał motorem Zündap. Po latach mi opowiadał, że przeżył wtedy chwilę grozy, gdyż dłuższą chwilę nie mógł odpalić swojego motocykla i myślał, że wpadnie w ręce niemieckie.
Po wejściu Niemców do Kaczor mój ojciec został aresztowany i przewieziony do pilskiego aresztu śledczego, który znajdował się pomiędzy dawnymi ulicami Fryderyka i Mleczną. 7 września ojciec szczęśliwie powrócił i jak opowiadał, swoje uwolnienie zawdzięcza? Niemcowi Schendelowi, zarządcy majatku w Krzewinie, który wstawił się za nim i doprowadził do jego uwolnienia.
20 kwietnia 1940 r., w dniu urodzin Hitlera, do naszego domu przybyła policja oraz traktor z przyczepą. Z polecenia władz niemieckich zostaliśmy przymusowo wysiedleni z naszego gospodarstwa. Policjanci zachowywali się spokojnie, a rodzice otrzymali 30 minut na spakowanie. Moi rodzice rozmawiali z nimi po niemiecku, gdyż wszyscy znaliśmy ten język. Spodziewaliśmy się wysiedlenia, gdyż akcja ta trwała na naszym terenie od końca 1939 r. Mnie tego dnia nie było w Kaczorach, gdyż byłam u rodziny w Morzewie i na wiadomość od rodziny o naszej deportacji przyjechałam rowerem do domu.
Wysiedlono rodznaszą inę do miejscowości Schrotz/Skrzatusz, do 200-hektraowego majątku ziemskiego Gustava Brüscha. Z naszego rejonu, ze wsi Równopole, wysiedlono do tego gospodarstwa także Jana Paszaka. Tego dnia do miejscowości Witankowo z Kaczor przesiedlono rodzinę Kierujów.
Na opuszczone przez nas gospodarstwo w Kaczorach, jak dowiedzieliśmy się później, przybył Niemiec znad Wołgi, potomek niemieckich kolonistów o nazwisku Popko, który - co ciekawe - nie znał języka niemieckiego.
Gustaw Brüsch był ewangelikiem i miał przybraną córkę, która po matce była katoliczką. Pochodził z okolic Ostrowa Wielkopolskiego i znał język polski. Traktował robotników dobrze, musieli wszyscy pracować, a właściciel dbał o swoich robotników. Na zimę zapewniał opał i deputat żywieniowy. Codziennie dostawaliśmy mleko. Poza małą ilością chleba racje żywności były wystarczające. Nasza rodzina otrzymała dwa pokoje z kuchnią w zabudowaniach folwarcznych, które znajdowały się na odludziu. W tym samym domu mieszkała polska rodzina Erdmannów z Podróżnej koło Złotowa.
W pobliskich zabudowaniach mieszkały inne polskie rodziny: Klawiterów, Hartwigów i Przybylskich, którzy pochodzili z naszego chodzieskiego powiatu. Ze złotowskiego pochodziły także rodziny Kokowskich z Kleszczyny i Budników ze Śmiardowa Krajeńskiego.
W 1941 r., po napaści Niemiec na Sowietów, w naszym gospodarstwie pojawili się jeńcy rosyjscy, którzy mieszkali osobno i mieli swoją kuchnię.
Rodzice pracowali w polu, tata zajmował się także końmi. Brat i mama pracowali w majątku ziemskim. Mojego ojca najbardziej denerwowało, że na dźwięk dzwonu o godz. 6:00 musi iść do pracy. Gospodarstwo miało stosunkowo dobre gleby, uprawiano głównie buraki cukrowe, ziemniaki i pszenicę. Ponadto hodowano bydło mleczne. Właściciel pozwalał mamie trzymać swoje kury. Po żniwach pozwalał nam zbierać pozostałe na polu kłosy, którymi karmiliśmy kury. Normalnie nie musiałam pracować. Zatrudniana byłam okresowo do prac przy pieleniu buraków i zbieraniu ziemniaków. Mama moja wysyłała mnie często do ciotek w Pile, bym nie musiała pracować.
Na odpusty i inne uroczystosci koscielne przychodziły pielgrzymki niemieckich katolików z Piły. My także braliśmy udział w niedzielnych nabożeństwach. Do kościoła chodziliśmy piechota około 2 km. Na początku naszego pobytu rzadko byly kazania po polsku dla robotników przymusowych, których w Skrzatuszu i wokół była spora gromada. Podczas tych „polskich mszy” księża spowiadali w języku polskim.
Początkowo, jako Polka, nie mogłam chodzić do szkoły. Pisania uczyli mnie rodzice. Dopiero gdy miałam 10 lat, kierownik sześcioklasowej szkoły w Skrzatuszu, Robeck, pozwolił mi, bym chodziła do niemieckiej szkoły. Dzieci polskie z powiatu złotowskiego uczęszczały cały czas do szkoly, gdyż przed wojną byli obywatelami Niemiec. Nauczycielami byli: panna Bönning, katoliczka (uczyła klasy 1-3), nauczyciel Nast oraz wspomniany już kierownik Robeck. Szkoła znajdowała się w centrum wsi pomiędzy kościołem katolickim a ewangelickim.
Wokół Skrzatusza było bardzo dużo dużych gospodarstw, majątków rolnych. W sąsiednim gospodarstwie pracował NN Polak (jak słyszałam, pochodził chyba ze Złotowszczyzny), który był bardzo źle traktowany przez właściciela gospodarstwa, był przez niego ciągle znieważany i bity. Polak zbuntował się, chwycił właściciela za ubranie i powiedział, że nie pozwoli się wiecej znieważać. Właściciel zgłosił ten fakt na Gestapo. Latem 1943 r. ten robotnik został publicznie powieszony. Wszyscy Polacy musieli uczestniczyć w egzekucji i oświadczono im, że gdy będą się buntować, czeka ich to samo. Był też inny przypadek pobicia przez policję Polaka, który, według jednego z gospodarzy, obijał się i nie przykładał odpowiednio do pracy.
W maju 1943 r. zostałam przyjęta do Pierwszej Komunii świętej w Skrzatuszu. Do sakramentu przygotowywał ks. Garske, pochodzący z powiatu złotowskiego, który znał język polski. Gdy nadszedł czas Komunii św., moja mama zapłakała, gdyż miała tylko jedną córkę i chciała ją pięknie ubrać na tę uroczystą chwilę. Z drobnych oszczędności kupiła kawałek batystu i uszyła mi sukienkę. Po uroczystościach w kościele w naszym mieszkaniu odbyło się skromne przyjęcie. Do Komunii św. ze mną przystąpiły dzieci naszych sąsiadów Erdmannów.
Proboszczem skrzatuskim był ks. Krüger, który zmarł wiosn? 1944 r. Jego pogrzebu nie pamiętam. Mówiono w Skrzatuszu, że kościół nie ma wieży, bo w czasie budowy spadł fundator i zaniechano jej budowy. Opowiadano także, że do budowy murowanego kościoła przekonał go cud uzdrowienia z podagry, którego doznał po wyjściu z drewnianego kościoła, w którym znajdowała się cudowna figurka Matki Boskiej.
Pod koniec 1944 r. przesiedlono moją rodzinę do Lubowa w okolicach Stargardu Szczecińskiego, do gospodarstwa Grieppentropa o pow. 300 mórg, tj. ok. 75 ha. Tam, obok nas, mieszkały jeszcze dwie polskie rodziny.
Gdy do Skrzatusza wkroczyła Armia Czerwona, Gustaw Brüsch jeszcze gospodarował, ale źle się wyraził o systemie gospodarki socjalistycznej i Rosjanie go zastrzelili. Został pochowany w ogrodzie. Brüsch ponoć rzekł w obecności Rosjan, że lepiej niech go zabiją, niż ma patrzeć na gospodarkę sowiecką na swojej ziemi. Sowiecki żołnierz poprosił robotnika przymusowego Erdmanna, by przetłumaczył to, co powiedział Niemiec, a następnie go zastrzelił.
5 maja 1945 r. nasza rodzina Martenków powróciła z wojennej tułaczki do Kaczor. Rodzinny dom, jak i całe gospodarstwo były rozgrabione. Po Niemcu, który zamieszkiwał nasz dom, nie było już śladu. Rozpoczął się trudny okres odbudowy gospodarstwa.
Od redakcji SPKiO:
19 maja 2013 r. Stowarzyszenie Przyjaciół Kaczor i Okolic zorganizowało majówkę z okazji 500-lecia Kaczor. HaIina Mikołajczuk wzięła udział w tej majówce.